KRYZYS DUCHA

MISTYCZNE DOZNANIA PO LSD
(CZĘŚĆ 1)
LINK! DO CZĘŚCI 2

 

Radosna kosmologia

PRZEDE wszystkim inaczej zaczyna płynąć czas. Podług biologicznego, a nie wskazywanego przez zegary rytmu. Nie ma pośpiechu. Nasze poczucie czasu jest nieustannie subiektywizowane i zależy od jakości naszej uwagi, czas płynie inaczej gdy jesteśmy czymś zainteresowani i inaczej gdy się nudzimy, inaczej również odczuwamy jego upływ, gdy wykonujemy rutynowe czynności, jak wtedy gdy mamy do wykonania coś konkretnego i nie cierpiącego zwłoki. Obecność sama w sobie okazuje się być wystarczająca, lecz nie jest statyczna. Przypomina taniec - nie sięga w przyszłość, ku określonym celom, lecz jest celem samym w sobie.

Przychodzi i jednocześnie odchodzi, jest nasieniem i kwiatem. Istnieje zatem sposobność by odczuć każdy, najmniejszy nawet detal składający się na ruch, który objawia się teraz z nieskończoną wyrazistością. Normalnie w większym stopniu nie tyle nie zauważamy pewnych rzeczy, co przeoczamy je. Oczy widzą pewne typy i klasy obiektów - kwiat, liść, skałę, ptaka, ogień - i są to raczej mentalne obrazy rzeczy niż rzeczy same w sobie, surowe kontury wypełnione jakąś barwą, zawsze nieco mgliste, niewyraźne i nieciekawe. Lecz teraz w pełnym świetle ujawnia swą odwieczną strukturę rozwijający się pąk. Jest czas by ją dostrzec, jest czas na rozwinięcie w świadomości zawiłej gmatwaniny żyłek i naczyń włoskowatych, czas by zgłębić zieloność pąka, która nie jest przecież zielonym kolorem lecz całym spektrum barw - purpurą, złotem, skąpanym w słońcu turkusem oceanu, intensywnym blaskiem szmaragdu. Nie sposób ustalić gdzie kończy się kształt i zaczyna kolor.

Pąk otwiera się uwalniając młode listki, które natychmiast rozsypują się w wachlarz i lekko wyginają w geście niewątpliwie towarzyskim, jakby mówiły "tak!". I w jakiś sposób jest ten gest zupełnie adekwatny, wręcz szokująco oczywisty. Jego znaczenie jest jasne w ten sam sposób jak zrozumiałe są kolor i faktura liścia rozświetlonego nie przez światło padające z zewnątrz lecz w nim zamieszkujące. Nie ulega wątpliwości, że światło jest tym, co akurat wydobywa z mroku, istnieje dla niego nierozerwalna trójca słońca, obiektu i oka, a chemiczna struktura liścia jest jego kolorem, jego światłem.

Jednocześnie jednak kolor i światło są darem oka dla liścia i słońca. Przezroczysta gałka oczna odkrywa to co na zewnątrz, jako świetlną przestrzeń, pozwala kwantom energii działać na galaretowate włókna znajdujące się w głowie. Ogarnęło mnie uczucie, że świat znajduje się jednocześnie w mej głowie i poza nią, i oba, wewnętrzny i zewnętrzny, zawierają się w sobie na podobieństwo nieskończonej ilości sfer mających wspólny środek. Jestem nadzwyczaj świadom, że wszystko co odczuwam jest tożsame z mym ciałem - światło, kolor, kształt, dźwięk i struktura są kategoriami i właściwościami mózgu zyskującymi status zewnętrznego świata. Nie postrzegam świata, nie staję w jego obliczu; poznaję świat poprzez nieustający proces zmieniający go we mnie, tak, że wszystko co mnie otacza, cała przestrzeń, nie jest już dalekie, lecz jest we mnie.

Pierwszym uczuciem jest zmieszanie. Nie jestem pewien kierunku, z którego dobiegają dźwięki. Przestrzeń wydaje się odbijać je echem przypominającym głosy bębnów. Wzgórza wokół rozbrzmiewają turkotem jadącej ciężarówki, dudnienie i kolor-forma wzgórz wydają się tym samym. Chcę podkreślić, że nie jest to dziełem przypadku i w przyszłości będę się wyrażał w podobny sposób. Wzgórza poruszają się w swym bezruchu. Znaczą one coś o tyle, o ile ulegają przeobrażeniu w mym mózgu, gdyż mózg jest narzędziem sensu. Porastające je sekwoje przypominają zielony ogień, a miedzianozłota barwa spalonych przez słońce traw wzbija się wprost ku niebu. Czas zwalnia i wydaje się, że nastała wieczność, jej posmak przenosi się na wzgórza - połyskujące górskie szczyty, których obraz pojawia się niczym wspomnienie z niewyobrażalnie odległej przeszłości, obce, lecz jednocześnie znajome niczym ma własna dłoń.

Zmieniony w świadomość, w elektryczną, wewnętrzną jasność nerwów, świat wydaje się być w nieuchwytny sposób nieistotny - jest obrazem utrwalonym na kolorowej kliszy, brzmieniem napiętej skóry bębna, przytłacza nie swym ciężarem, lecz raczej wibracjami interpretowanymi jako ciężar. Materialność jest wymysłem układu nerwowego, zastanawiam się więc, czy i on sam jest materialny? Z którego miejsca bierzemy swój początek? Czy porządek mózgu tworzy porządek świata, czy jest na odwrót? Oba zdają się być niczym jajko i kura, lub jak awers i rewers tej samej monety.

Fizyczny świat jest wibracją, kwantami energii, lecz wibracją czego? Dla oka jest to kształt i kolor, dla ucha - dźwięk, dla nosa - zapach, dla palców - dotyk, lecz są to różne języki jednej rzeczy, różne rodzaje wrażliwości, różne wymiary świadomości. Pytanie "czego dotyczą te różne formy?" zdaje się być pozbawione sensu. To, co jest światłem dla oka, dla ucha jest dźwiękiem. Mam obraz odczuć zmysłowych oddających nie jedną, wspólną dla nich rzecz, lecz siebie nawzajem, zamkniętych w kręgu współzależności. Poddany uważnej obserwacji, kształt staje się kolorem, ten z kolei wibracją przechodzącą w dźwięk stający się zapachem, potem smakiem, następnie dotykiem i znowu kształtem. Dla przykładu widać wyraźnie, że kształtem liścia jest jego kolor.

Liść nie posiada ograniczającego go konturu; konturem jest granica oddzielająca jedną barwną powierzchnię od innej). Widzę wszystkie te rodzaje wrażliwości jak tańczą w kręgu, zmieniając jeden sposób gestykulacji na inny. Gestykulacje te płyną w wielowymiarowej przestrzeni, wymiary te mógłbym opisać jako kolorowe emocjonalne tonacje, światła i dźwięki wywołujące radość lub strach, uniesienie bądź depresję. One również tworzą krąg współzależności, spektrum tak spolaryzowane, że by wyrazić jeden jego aspekt, sięgnąć trzeba po terminy przynależne innemu.

Czasami obraz fizycznego świata bardziej niż taniec gestów przypomina tkaninę. Światło, dźwięk, dotyk, smak i zapach są osnową tworzącą wymiar doznania, będący jednym continuum lub polem. Krzyżujący się z osnową wątek reprezentuje wymiar znaczenia - moralne i estetyczne wartości, osobiste lub indywidualne własności, prawdy logiczne i formy ekspresji - te dwa wymiary przenikają się wzajemnie, tworząc charakterystyczne kształty na podobieństwo zmarszczek na powierzchni wody, którą jest zmysłowe doznanie.

Osnowa i wątek wspólnie łopoczą, unoszą się na wietrze, ta swoista tkanina nie jest płaska i statyczna lecz porusza się w wielu kierunkach na podobieństwo płynących i krzyżujących się impulsów wypełniających przestrzeń. Czuję, że świat znajduje się na czymś, niejako w ten sposób jak kolorowa fotografia znajduje się na filmie, łącząc i nadając wyraz skrawkom koloru, z tym, że filmem jest tutaj gęsty deszcz energii. Widzę, że tym czymś jest mój mózg - "ten magiczny warsztat tkacki", jak nazwał go Sherrington. Mózg i świat, osnowa doznania i wątek znaczenia wydają się nierozłącznie przenikać. Mają wspólne granice i nie sposób określić jednego nie biorąc pod uwagę drugiego.

Słucham muzyki organowej. Tak jak liście wydawały się gestykulować, tak organy zdają się przemawiać. Nie jest to rejestr vox humana, lecz każdy dźwięk wydaje się wydobywać z przestronnego, wilgotnego ludzkiego gardła. Gdy, używając pedałów, muzyk porusza się powoli w dół skali, dźwięki zdają się rozlewać niczym kałuże. Przy uważniejszym słuchaniu ujawniają swą strukturę - rozchodzące się kręgi wibracji, ząbkowane na podobieństwo grzebieni, już nie wilgotne i gładkie, jak żywe gardło, lecz mechanicznie przerywane. Dźwięk rozpada się na niezliczoną ilość osobnych wibrujących zgrzytów. W miarę słuchania przerwy znikają, czy też każdy zgrzyt kolejno ulega rozmazaniu. Miękkość i twardość, ciągłość i porowatość, gładkość i szorstkość wydają się zmieniać w siebie lub być różnymi poziomami, na których objawia się jedna rzecz.

Motyw ten powraca na setki różnych sposobów - nierozłączna biegunowość przeciwieństw lub obustronność i wzajemność wszystkiego co zawiera w sobie świadomość. Teoretycznie łatwo jest pojąć, że percepcja opiera się na kontrastach - figury i tła, światła i cienia, wyraźnego i mglistego, mocnego i słabego. Lecz zwyczajna uwaga wydaje się nie mieć dość mocy by uchwycić oba te przeciwieństwa na raz, w jednym momencie. Jesteśmy w stanie postrzegać sensualnie lub konceptualnie, kolejno przerzucając uwagę na te dwa aspekty poznania; wydajemy się nie być zdolni zauważyć kształtu bez względnej nieświadomości tła.

Lecz w tym nowym świecie obustronność rzeczy jest całkiem dobrze widoczna na każdym poziomie. Ludzka twarz, na przykład, jest jasna w każdym swym aspekcie - jej ogólny wyraz wraz z pojedynczym włosem i zmarszczką. Twarze zdradzają każdy wiek, te charakterystyczne cechy, które ujawniają wiek podeszły, sugerują też młodość przez implikację; kształt czaszki przywołuje obraz nowonarodzonego niemowlęcia. Asocjacje powstające w mózgu zdają się być symultaniczne, nie objawiają się kolejno, stwarzają obraz życia, które może być przerażające w swej dwuznaczności bądź radosne w swej jedności.

Podjęcie jakiejkolwiek decyzji może być wręcz niemożliwe z powodu paraliżującej świadomości, że nie ma sposobu by osiągnąć dobro pomijając przy tym zło czy też niemożliwe jest działanie pod wpływem godnego zaufania aby to zrobić. Jeśli rozsądek przywodzi na myśl obłęd i utratę wiary to właściwie jestem psychotykiem roszczącym pretensje do bycia zdrowym, przerażonym idiotą, okresowo podejmującym próby, by nad sobą zapanować? Spojrzałem na swoje życie jak na arcydzieło wyrosłe z obłudy - ten zmieszany, bezradny, pożądliwy i odrażająco wrażliwy mały embrion, którego hoduję w swym wnętrzu, uczy się, krok po kroku, jak się przystosować, układać, terroryzować, wyłudzać, schlebiać, blefować w mym imieniu, by brano mnie za osobę kompetentną i godną zaufania. Czy ktokolwiek z nas wie, jak doszło do tego upadku?

Słucham księdza śpiewającego psalmy w asyście chóru zakonnic. Jego dojrzały, szkolony głos rozbrzmiewa spokojnym autorytetem Jedynego, Świętego, Katolickiego i Apostolskiego Kościoła, wiarą dającą wieczne zbawienie świętym, a wtórują mu mniszki, wydawałoby się naiwnie, z dziecięco niewinnym oddaniem. Słuchając dalej zauważam, że śpiew księdza wkracza w wyższe rejestry, pęcznieje niczym pompatyczny balon; oto jest zastraszenie owych biednych mniszek, klęczących pokornie w swych stallach. Słucham uważniej. Mniszki wcale nie są tak bojaźliwe. Ich pokora jest wystudiowana. Ich poddańczy pokłon równie dobrze mógłby być zamknięciem szponiastej dłoni. Jak mało kto, zakonnice wiedzą, co jest dla nich dobre: jak ugiąć się, by przetrwać.

Lecz ten bez wątpienia cyniczny wgląd jest jedynie stanem przejściowym. Jestem pod wrażeniem biegłości, z jaką ksiądz radzi sobie ze swoją rolą, podziwiam czystą odwagę z jaką prowadzi ów seans władzy, mając świadomość, że jest w nim tylko aktorem. Być może jedyną wiedzą jaka mu jest potrzebna jest znajomość reguł ceremonii. Jeśli w głębi ludzkiego jestestwa nie ma niczego, co by można uznać za prawdę, to szczerość jest zwykłym zuchwalstwem; prawdziwa szczerość objawia się w niczym nie skrępowanym udawaniu.

Lecz udawanie polega na nieszczerości w działaniu. Pozostaje zatem znaleźć prawdziwego wykonawcę. W głosie kapłana słyszałem pierwotny skowyt bestii zamieszkującej dżunglę, lecz został on zniekształcony, zaszyfrowany, poddany rafinacji i wtłoczony w ramy kształtującej się od wieków kultury. Każdy nowy koncept, dodatkowy szlif, był jak gambit w grze, polegającej na uczynieniu skowytu bardziej wyrazistym. Wpierw surowe, otwarte wołanie o zaspokojenie potrzeby seksu lub też dźwięki towarzyszące ich zaspokajaniu, tworzą pulsujące echo. Potem pojawia się zaczarowany rytm, zmieniający nastrój od błagalnego po zastraszający. Następnie słowa precyzujące potrzebę, wyrażające prośbę i dobijające targu. Potem już, znacznie później, zaczyna się gra, w której zwycięstwo osiąga się okrężną drogą. Właściwy kobietom fortel, polegający na poddaniu się, by osiągnąć zamierzony cel, najwyższa pochwała porzucenia świata na rzecz ducha, przebiegłość słabości dowodząca jej wyższości nad siłą mięśni - łagodne dziedzictwo ziemi.

Kiedy tak słucham, dostrzegam w tym jednym głosie obecność wielu jednocześnie etapów historii człowieka jak i echa wydarzeń rozgrywających się przed jego pojawieniem. Każdy następny krok w grze jawi się na wzór pierścieni widocznych w ściętym drzewie. Lecz jest to cała hierarchia manewrów, prześcigających się wzajemnie forteli, symbolizujących próby ukrycia treści, które niesie pierwotny skowyt. Niekiedy skowyt ten zmienia się z godowego nawoływania spragnionego zwierzęcia w bezsilny płacz dziecka i słyszę wtedy zwykłą ludzką melodię - jej przepych i ceremonialność, jej ludyczność, jej grozę i jej ufną uroczystość - melodię śpiewaną przez dziecko wzywające swą matkę. I wtedy nachodzi mnie chęć, by żałośnie zapłakać. Żal mi samego siebie. Wracam w tę ciemność, w której byłem niegdyś zagubiony, i która istnieje tak, jak pierwotny skowyt rozbrzmiewa w pieśni duchownego.

Biedny dzieciaku! I zarazem - ty samolubny mały bękarcie! Kiedy tylko próbuję znaleźć rzeczy, dostrzegam tylko niezgłębioną ambiwalencję. Za maską miłości znajduję wrodzone samolubstwo. W zakłopotanie wprawia mnie czyjeś pytanie: "Czy kochasz mnie naprawdę?", i nie mogę odpowiedzieć twierdząco, nie przecząc jednocześnie, jedyną satysfakcjonującą odpowiedzią staje się: "Tak, kocham cię tak bardzo, że mógłbym cię zjeść! Moja miłość do ciebie jest identyczna z mą miłością własną. Kocham cię z czystego samolubstwa". Nikt nie chce być kochanym z poczucia obowiązku.

Będę więc szczery. "Tak, pożądam cię z czystego samolubstwa i kocham cię ponieważ sprawiasz, że czuję się cudownie - przynajmniej w tej chwili". Lecz teraz zastanawiam się, czy owa szczerość nie przed nią, że jestem kimś lepszym - inaczej niż inni, którzy mówią, że kochają ją dla niej samej. Dostrzegam, że zawsze istnieje pewien fałsz w byciu szczerym, tak jakbym mógł powiedzieć otwarcie: "Moje wyznanie jest kłamstwem". Istnieje pewna nieszczerość w każdej próbie samookreślenia. Kłopot w tym, że nie widzę tyłu, a tym bardziej środka swej własnej głowy. Nie mogę być uczciwy ponieważ nie wiem w pełni kim jestem. Ma świadomość wypływa z centrum, którego nie jestem w stanie dostrzec - i tu jest pies pogrzebany.

Najmniejszą niepodzielną jednostką życia jest coś, co nazwę Eenie-Weenie - są to ruchliwe, małe nukleony próbujące bezskutecznie uprawiać miłość same ze sobą. Cała bajeczna zawiłość roślinnego i zwierzęcego świata, jak również ludzkiej cywilizacji, jest tylko ogromnym zbiorem tych Eenie-Weenie próbujących stworzyć inne Eenie-Weenie. Kocham samego siebie, lecz nie mogę siebie odnaleźć, nie ukrywając się jednocześnie. Jak gdybym gonił własny ogon. Czy ameba nie dzieli się na dwoje próbując rozwiązać ten problem?

Próbuję sięgnąć głębiej, rozpoznaję siebie? Zawsze, jak się wydaje, jako coś osobnego, coś obcego. Oglądany krajobraz reprezentuje również mój stan wewnętrzny, stan neuronów w mej głowie. Kamień, który trzymam w ręku, postrzegam jako oplatające go palce. I nic nie jest bardziej mi obce nad moje ciało - odczucie pulsu, oko patrzące w lustro, szokująca świadomość, że "ja" jest czymś istniejącym w zewnętrznym świecie. Nie ma w istocie sposobu, by oddzielić siebie od innego, miłość własną od miłości innego. Cała wiedza o sobie jest wiedzą o innym i cała wiedza o innym jest wiedzą o sobie. Widzę teraz, że ja i inny, znajomy i obcy, wewnętrzny i zewnętrzny, przewidywalny i nieprzewidywalny implikują się wzajemnie. Jedno z nich poszukuje, podczas gdy inne się ukrywa i im bardziej jestem świadom ich wzajemnego związku, tym wyraźniej widzę je jako całość. Nawiązuję intymny kontakt ze wszystkim, co wydaje się obce. We wszystkim co obce, groźne, straszne, niezrozumiałe i dalekie rozpoznaję siebie. Jest to wciąż moje "ja", które znajduję, gdy sięgam pamięcią daleko, daleko wstecz - bynajmniej nie moje empiryczne ego wczorajszego dnia, nie moja pozorna osobowość.

Owo "ja", które zaczynam rozpoznawać, zapomniane, lecz teraz znane mi lepiej niż cokolwiek innego, sięga daleko poza me dzieciństwo, poza czas, gdy dorośli oszukiwali mnie, próbując wmówić mi, że jestem kimś innym, kiedy, ponieważ byli więksi i silniejsi, mogli zarażać mnie swymi wyimaginowanymi obawami, wprawiać w zakłopotanie i onieśmielać, prowadząc swą skomplikowaną grę, której zasad jeszcze wtedy nie znałem. (Sadyzm nauczyciela tłumaczył jej zasady w ten sposób, że dowodził jego wyższości w grze). Przed tym wszystkim, daleko poza czasem, gdy byłem embrionem w łonie matki, majaczy postać tak-zawsze-znajomego obcego, który jest wszystkim tylko nie mną, i którego rozpoznaję z radością nieporównywalnie większą niż ta, którą odczuwają kochankowie spotykając się po wiekach rozłąki, jako moje prawdziwe "ja". To ten stary dobry sukinkot, który wplątał mnie w całą tę grę.

Jednocześnie wszystko wokół nabiera posmaku trwania od zawsze, raz zapomnianego, teraz przypomnianego. Jesteśmy w ogrodzie otoczonym ze wszystkich stron wzgórzami, pełnym fuksji i kolibrów, w dolinie otwartej na ocean, gdzie mewy znajdują schronienie przed sztormem. Gdzieś pośrodku dwudziestego stulecia, letnim popołudniem siedzimy na tarasie, przy stole, jedząc ciemny domowy chleb i popijając białe wino. A jednak wydaje mi się, że jesteśmy tam od zawsze, ludzie mnie otaczający nie są już banalnymi i dokuczliwymi małymi osobowościami, pozbawieni zostali imion, adresów, numerów polis ubezpieczeniowych i dat zgonów.

Objawiają się raczej jako nieśmiertelne archetypy, nie tracąc jednak swego człowieczeństwa. Ich, tak różne charaktery, zdają się, podobnie jak głos księdza, posiadać historyczny wymiar, lecz są jednocześnie niepowtarzalne i wieczne, są mężczyznami i kobietami lecz także bogami i boginiami. Jako, że staliśmy się bezczasowi, mamy okazję dobrze się sobie przyjrzeć. Nasza ludzka forma staje się niezmiernie cenna i, jakby na podkreślenie tego, nasze oczy zamieniają się w klejnoty, włosy w złotą przędzę, a ciało w delikatną kość słoniową. Istnieje pomiędzy nami coś na kształt eucharystycznej miłości i bezwarunkowej wzajemnej akceptacji.

Ella, która sprawuje pieczę nad ogrodem, jest dobroczynną Circe - czarodziejką, córką księżyca, przyjaciółką kotów i węży, zielarką i uzdrowicielką - posiadaczką ślicznie pomarszczonej, najmłodziej wyglądającej starej twarzy jaką kiedykolwiek widziano, jej srebrn-oczarne włosy falują ogniście. Robert jest manifestacją Pana, lecz Pana byków, nie ropuch, z kędziorami sterczącymi na podobieństwo rogów - muskularna inkarnacja wybujałej wesołości. Beryl, jego żona, jest przybyłą z lasu nimfą, rusałką z rozkołysanymi włosami i roztańczonym ciałem, które zdawało się nagie nawet gdy była ubrana. Ona to upiekła chleb, który jemy i który smakuje jak Prawdziwy Chleb, bez porównania lepiej niż babcine wypieki. Oto mamy i Mary, ukochaną w zwyczajnym, szarym świecie, lecz w tym jest ona światłem i złotem wcielonym, córką słońca, o oczach jak wieczorne niebo - stworzeniem w każdym wieku: dzieckiem, podlotkiem, panną, matroną, starowiną i zwłokami - zawsze tak samo kochaną.

Próbuję oddać słowami numinalny i archetypowy charakter tych postaci. Stały się one tak mi bliskie, jakbym znał je od wieków lub raczej jakbym rozpoznawał w nich dawno niewidzianych przyjaciół, pochodzących z początków czasu, z krainy poprzedzającej wszystkie światy. Jest to związane z rozpoznaniem mej własnej starożytnej tożsamości, o wiele starszej niż ślepe podrygi Eenie-Weenie, jakby najdoskonalsza forma jaką może przybrać świadomość istniała w jakiś sposób już u prapoczątków rzeczy. Spoglądamy na siebie ze zrozumieniem, z uczuciem, że znaliśmy się w odległej, skrywającej coś przeszłości - coś milczącego, straszliwego, niewyrażalnego - fakt, że, spoglądając w poprzek czasu, jesteśmy i zawsze byliśmy jednym. Odkrywamy oto zdumiewający spisek uknuty przez mistrza iluzji, mocą którego wydajemy się być odrębni.

Szok rozpoznania. We wszystkim co inne, obce, dalekie - uciekających galaktykach, tajemnicy śmierci, terrorze choroby i szaleństwa, wyobcowaniu, mrożącym krew w żyłach świecie morskich potworów i pająków, przyprawiającym o mdłości labiryncie mej jaźni - pośród tego wszystkiego skradam się ku sobie, by nagle wrzasnąć "Hoo!". Straszę sam siebie do utraty zmysłów i nie zdaję sobie z tego sprawy. Znalazłem się w labiryncie i nie wiem, gdzie jest wyjście. Nie wiem również, gdzie jestem, gdyż zgubiłem plan skomplikowanego i powikłanego systemu korytarzy, w którym rozgrywa się ta gra w chowanego. (Byłby ten labirynt drogą, którą przeszedłem, gdy formowały się zwoje mego mózgu?). Lecz teraz zasada działania labiryntu jest jasna.

Jest to mechanizm, który sprawia, że rzecz zwraca się ku sobie, jak ku czemuś obcemu, w dodatku na wiele różnych sposobów, tworzących oszałamiającą mozaikę. Rzecz w tym, że dualności i opozycje nie są rozłączne, lecz spolaryzowane: nie spotykają się i konfrontują lecz są odpryskami wspólnego środka. Zwykłe myślenie nie uwzględnia polaryzacji i względności ponieważ posiłkuje się rozgraniczającymi terminami lub skrajnościami czy biegunami, pomijając to co jest między nimi zawarte. Różnica między przodem a tyłem, byciem i nie byciem, ukrywa ich jedność i obustronność.

cdn...