PRZEDE wszystkim inaczej
zaczyna płynąć czas. Podług biologicznego, a nie wskazywanego
przez zegary rytmu. Nie ma pośpiechu. Nasze poczucie czasu jest
nieustannie subiektywizowane i zależy od jakości naszej uwagi,
czas płynie inaczej gdy jesteśmy czymś zainteresowani i inaczej
gdy się nudzimy, inaczej również odczuwamy jego upływ, gdy
wykonujemy rutynowe czynności, jak wtedy gdy mamy do wykonania coś
konkretnego i nie cierpiącego zwłoki. Obecność sama w sobie
okazuje się być wystarczająca, lecz nie jest statyczna.
Przypomina taniec - nie sięga w przyszłość, ku określonym
celom, lecz jest celem samym w sobie.
Przychodzi i jednocześnie
odchodzi, jest nasieniem i kwiatem. Istnieje zatem sposobność by
odczuć każdy, najmniejszy nawet detal składający się na ruch,
który objawia się teraz z nieskończoną wyrazistością.
Normalnie w większym stopniu nie tyle nie zauważamy pewnych
rzeczy, co przeoczamy je. Oczy widzą pewne typy i klasy obiektów - kwiat, liść,
skałę, ptaka, ogień - i są to raczej mentalne obrazy rzeczy niż
rzeczy same w sobie, surowe kontury wypełnione jakąś barwą,
zawsze nieco mgliste, niewyraźne i nieciekawe. Lecz teraz w pełnym
świetle ujawnia swą odwieczną strukturę rozwijający się pąk.
Jest czas by ją dostrzec, jest czas na rozwinięcie w świadomości
zawiłej gmatwaniny żyłek i naczyń włoskowatych, czas by zgłębić
zieloność pąka, która nie jest przecież zielonym kolorem lecz
całym spektrum barw - purpurą, złotem, skąpanym w słońcu
turkusem oceanu, intensywnym blaskiem szmaragdu. Nie sposób ustalić
gdzie kończy się kształt i zaczyna kolor.
Pąk otwiera się
uwalniając młode listki, które natychmiast rozsypują się w
wachlarz i lekko wyginają w geście niewątpliwie towarzyskim,
jakby mówiły "tak!". I w jakiś sposób jest ten gest
zupełnie adekwatny, wręcz szokująco oczywisty. Jego znaczenie
jest jasne w ten sam sposób jak zrozumiałe są kolor i faktura liścia
rozświetlonego nie przez światło padające z zewnątrz lecz w nim
zamieszkujące. Nie ulega wątpliwości, że światło jest tym, co
akurat wydobywa z mroku, istnieje dla niego nierozerwalna trójca słońca,
obiektu i oka, a chemiczna struktura liścia jest jego kolorem, jego
światłem.
Jednocześnie jednak kolor
i światło są darem oka dla liścia i słońca. Przezroczysta gałka
oczna odkrywa to co na zewnątrz, jako świetlną przestrzeń,
pozwala kwantom energii działać na galaretowate włókna znajdujące
się w głowie. Ogarnęło mnie uczucie, że świat znajduje się
jednocześnie w mej głowie i poza nią, i oba, wewnętrzny i zewnętrzny,
zawierają się w sobie na podobieństwo nieskończonej ilości sfer
mających wspólny środek. Jestem nadzwyczaj świadom, że wszystko
co odczuwam jest tożsame z mym ciałem - światło, kolor, kształt,
dźwięk i struktura są kategoriami i właściwościami mózgu
zyskującymi status zewnętrznego świata. Nie postrzegam świata,
nie staję w jego obliczu; poznaję świat poprzez nieustający
proces zmieniający go we mnie, tak, że wszystko co mnie otacza, cała
przestrzeń, nie jest już dalekie, lecz jest we mnie.
Pierwszym uczuciem jest
zmieszanie. Nie jestem pewien kierunku, z którego dobiegają dźwięki.
Przestrzeń wydaje się odbijać je echem przypominającym głosy bębnów.
Wzgórza wokół rozbrzmiewają turkotem jadącej ciężarówki,
dudnienie i kolor-forma wzgórz wydają się tym samym. Chcę podkreślić,
że nie jest to dziełem przypadku i w przyszłości będę się
wyrażał w podobny sposób. Wzgórza poruszają się w swym
bezruchu. Znaczą one coś o tyle, o ile ulegają przeobrażeniu w
mym mózgu, gdyż mózg jest narzędziem sensu. Porastające je
sekwoje przypominają zielony ogień, a miedzianozłota barwa
spalonych przez słońce traw wzbija się wprost ku niebu. Czas
zwalnia i wydaje się, że nastała wieczność, jej posmak przenosi
się na wzgórza - połyskujące górskie szczyty, których obraz
pojawia się niczym wspomnienie z niewyobrażalnie odległej przeszłości,
obce, lecz jednocześnie znajome niczym ma własna dłoń.
Zmieniony
w świadomość, w elektryczną, wewnętrzną jasność nerwów, świat
wydaje się być w nieuchwytny sposób nieistotny - jest obrazem
utrwalonym na kolorowej kliszy, brzmieniem napiętej skóry bębna,
przytłacza nie swym ciężarem, lecz raczej wibracjami
interpretowanymi jako ciężar. Materialność jest wymysłem układu
nerwowego, zastanawiam się więc, czy i on sam jest materialny? Z
którego miejsca bierzemy swój początek? Czy porządek mózgu
tworzy porządek świata, czy jest na odwrót? Oba zdają się być
niczym jajko i kura, lub jak awers i rewers tej samej monety.
Fizyczny świat jest
wibracją, kwantami energii, lecz wibracją czego? Dla oka jest to
kształt i kolor, dla ucha - dźwięk, dla nosa - zapach, dla palców
- dotyk, lecz są to różne języki jednej rzeczy, różne rodzaje
wrażliwości, różne wymiary świadomości. Pytanie "czego
dotyczą te różne formy?" zdaje się być pozbawione sensu.
To, co jest światłem dla oka, dla ucha jest dźwiękiem. Mam obraz
odczuć zmysłowych oddających nie jedną, wspólną dla nich
rzecz, lecz siebie nawzajem, zamkniętych w kręgu współzależności.
Poddany uważnej obserwacji, kształt staje się kolorem, ten z
kolei wibracją przechodzącą w dźwięk stający się zapachem,
potem smakiem, następnie dotykiem i znowu kształtem. Dla przykładu
widać wyraźnie, że kształtem liścia jest jego kolor.
Liść nie
posiada ograniczającego go konturu; konturem jest granica oddzielająca
jedną barwną powierzchnię od innej). Widzę wszystkie te rodzaje
wrażliwości jak tańczą w kręgu, zmieniając jeden sposób
gestykulacji na inny. Gestykulacje te płyną w wielowymiarowej
przestrzeni, wymiary te mógłbym opisać jako kolorowe emocjonalne
tonacje, światła i dźwięki wywołujące radość lub strach,
uniesienie bądź depresję. One również tworzą krąg współzależności,
spektrum tak spolaryzowane, że by wyrazić jeden jego aspekt, sięgnąć
trzeba po terminy przynależne innemu.
Czasami obraz fizycznego
świata bardziej niż taniec gestów przypomina tkaninę. Światło,
dźwięk, dotyk, smak i zapach są osnową tworzącą wymiar
doznania, będący jednym continuum lub polem. Krzyżujący się z
osnową wątek reprezentuje wymiar znaczenia - moralne i estetyczne
wartości, osobiste lub indywidualne własności, prawdy logiczne i
formy ekspresji - te dwa wymiary przenikają się wzajemnie, tworząc
charakterystyczne kształty na podobieństwo zmarszczek na
powierzchni wody, którą jest zmysłowe doznanie.
Osnowa i wątek
wspólnie łopoczą, unoszą się na wietrze, ta swoista tkanina nie
jest płaska i statyczna lecz porusza się w wielu kierunkach na
podobieństwo płynących i krzyżujących się impulsów wypełniających
przestrzeń. Czuję, że świat znajduje się na czymś, niejako w
ten sposób jak kolorowa fotografia znajduje się na filmie, łącząc
i nadając wyraz skrawkom koloru, z tym, że filmem jest tutaj gęsty
deszcz energii. Widzę, że tym czymś jest mój mózg - "ten
magiczny warsztat tkacki", jak nazwał go Sherrington. Mózg i
świat, osnowa doznania i wątek znaczenia wydają się nierozłącznie
przenikać. Mają wspólne granice i nie sposób określić jednego
nie biorąc pod uwagę drugiego.

Słucham muzyki organowej.
Tak jak liście wydawały się gestykulować, tak organy zdają się
przemawiać. Nie jest to rejestr vox humana, lecz każdy dźwięk
wydaje się wydobywać z przestronnego, wilgotnego ludzkiego gardła.
Gdy, używając pedałów, muzyk porusza się powoli w dół skali,
dźwięki zdają się rozlewać niczym kałuże. Przy uważniejszym
słuchaniu ujawniają swą strukturę - rozchodzące się kręgi
wibracji, ząbkowane na podobieństwo grzebieni, już nie wilgotne i
gładkie, jak żywe gardło, lecz mechanicznie przerywane. Dźwięk
rozpada się na niezliczoną ilość osobnych wibrujących zgrzytów.
W miarę słuchania przerwy znikają, czy też każdy zgrzyt
kolejno ulega rozmazaniu. Miękkość i twardość, ciągłość i
porowatość, gładkość i szorstkość wydają się zmieniać w
siebie lub być różnymi poziomami, na których objawia się jedna
rzecz.
Motyw ten powraca na setki
różnych sposobów - nierozłączna biegunowość przeciwieństw
lub obustronność i wzajemność wszystkiego co zawiera w sobie świadomość.
Teoretycznie łatwo jest pojąć, że percepcja opiera się na
kontrastach - figury i tła, światła i cienia, wyraźnego i
mglistego, mocnego i słabego. Lecz zwyczajna uwaga wydaje się nie
mieć dość mocy by uchwycić oba te przeciwieństwa na raz, w
jednym momencie. Jesteśmy w stanie postrzegać sensualnie lub
konceptualnie, kolejno przerzucając uwagę na te dwa aspekty
poznania; wydajemy się nie być zdolni zauważyć kształtu bez
względnej nieświadomości tła.
Lecz w tym nowym świecie
obustronność rzeczy jest całkiem dobrze widoczna na każdym
poziomie. Ludzka twarz, na przykład, jest jasna w każdym swym
aspekcie - jej ogólny wyraz wraz z pojedynczym włosem i zmarszczką.
Twarze zdradzają każdy wiek, te charakterystyczne cechy, które
ujawniają wiek podeszły, sugerują też młodość przez implikację;
kształt czaszki przywołuje obraz nowonarodzonego niemowlęcia.
Asocjacje powstające w mózgu zdają się być symultaniczne, nie
objawiają się kolejno, stwarzają obraz życia, które może być
przerażające w swej dwuznaczności bądź radosne w swej jedności.
Podjęcie jakiejkolwiek
decyzji może być wręcz niemożliwe z powodu paraliżującej świadomości,
że nie ma sposobu by osiągnąć dobro pomijając przy tym zło czy
też niemożliwe jest działanie pod wpływem godnego zaufania
aby to zrobić. Jeśli rozsądek przywodzi na myśl obłęd i utratę
wiary to właściwie jestem psychotykiem roszczącym pretensje do
bycia zdrowym, przerażonym idiotą, okresowo podejmującym próby,
by nad sobą zapanować? Spojrzałem na swoje życie jak na arcydzieło
wyrosłe z obłudy - ten zmieszany, bezradny, pożądliwy i odrażająco
wrażliwy mały embrion, którego hoduję w swym wnętrzu, uczy się,
krok po kroku, jak się przystosować, układać, terroryzować, wyłudzać,
schlebiać, blefować w mym imieniu, by brano mnie za osobę
kompetentną i godną zaufania. Czy ktokolwiek z nas wie, jak doszło
do tego upadku?

Słucham księdza śpiewającego
psalmy w asyście chóru zakonnic. Jego dojrzały, szkolony głos
rozbrzmiewa spokojnym autorytetem Jedynego, Świętego, Katolickiego
i Apostolskiego Kościoła, wiarą dającą wieczne zbawienie świętym,
a wtórują mu mniszki, wydawałoby się naiwnie, z dziecięco
niewinnym oddaniem. Słuchając dalej zauważam, że śpiew księdza
wkracza w wyższe rejestry, pęcznieje niczym pompatyczny balon; oto
jest zastraszenie owych biednych mniszek, klęczących pokornie w
swych stallach. Słucham uważniej. Mniszki wcale nie są tak bojaźliwe.
Ich pokora jest wystudiowana. Ich poddańczy pokłon równie dobrze
mógłby być zamknięciem szponiastej dłoni. Jak mało kto,
zakonnice wiedzą, co jest dla nich dobre: jak ugiąć się, by
przetrwać.
Lecz ten bez wątpienia
cyniczny wgląd jest jedynie stanem przejściowym. Jestem pod wrażeniem
biegłości, z jaką ksiądz radzi sobie ze swoją rolą, podziwiam
czystą odwagę z jaką prowadzi ów seans władzy, mając świadomość,
że jest w nim tylko aktorem. Być może jedyną wiedzą jaka mu
jest potrzebna jest znajomość reguł ceremonii. Jeśli w głębi
ludzkiego jestestwa nie ma niczego, co by można uznać za prawdę,
to szczerość jest zwykłym zuchwalstwem; prawdziwa szczerość
objawia się w niczym nie skrępowanym udawaniu.
Lecz udawanie polega na
nieszczerości w działaniu. Pozostaje zatem znaleźć prawdziwego
wykonawcę. W głosie kapłana słyszałem pierwotny skowyt bestii
zamieszkującej dżunglę, lecz został on zniekształcony,
zaszyfrowany, poddany rafinacji i wtłoczony w ramy kształtującej
się od wieków kultury. Każdy nowy koncept, dodatkowy szlif, był
jak gambit w grze, polegającej na uczynieniu skowytu bardziej
wyrazistym. Wpierw surowe, otwarte wołanie o zaspokojenie
potrzeby seksu lub też dźwięki towarzyszące ich zaspokajaniu,
tworzą pulsujące echo. Potem pojawia się zaczarowany rytm,
zmieniający nastrój od błagalnego po zastraszający. Następnie słowa
precyzujące potrzebę, wyrażające prośbę i dobijające targu.
Potem już, znacznie później, zaczyna się gra, w której zwycięstwo
osiąga się okrężną drogą. Właściwy kobietom fortel, polegający
na poddaniu się, by osiągnąć zamierzony cel, najwyższa pochwała
porzucenia świata na rzecz ducha, przebiegłość słabości dowodząca
jej wyższości nad siłą mięśni - łagodne dziedzictwo ziemi.
Kiedy tak słucham,
dostrzegam w tym jednym głosie obecność wielu jednocześnie etapów
historii człowieka jak i echa wydarzeń rozgrywających się przed
jego pojawieniem. Każdy następny krok w grze jawi się na wzór
pierścieni widocznych w ściętym drzewie. Lecz jest to cała
hierarchia manewrów, prześcigających się wzajemnie forteli,
symbolizujących próby ukrycia treści, które niesie pierwotny
skowyt. Niekiedy skowyt ten zmienia się z godowego nawoływania
spragnionego zwierzęcia w bezsilny płacz dziecka i słyszę wtedy
zwykłą ludzką melodię - jej przepych i ceremonialność, jej
ludyczność, jej grozę i jej ufną uroczystość - melodię śpiewaną
przez dziecko wzywające swą matkę. I wtedy nachodzi mnie chęć,
by żałośnie zapłakać. Żal mi samego siebie. Wracam w tę
ciemność, w której byłem niegdyś zagubiony, i która istnieje
tak, jak pierwotny skowyt rozbrzmiewa w pieśni duchownego.
Biedny dzieciaku! I
zarazem - ty samolubny mały bękarcie! Kiedy tylko próbuję znaleźć
rzeczy, dostrzegam tylko niezgłębioną ambiwalencję. Za maską miłości
znajduję wrodzone samolubstwo. W zakłopotanie wprawia mnie czyjeś
pytanie: "Czy kochasz mnie naprawdę?", i nie mogę
odpowiedzieć twierdząco, nie przecząc jednocześnie, jedyną
satysfakcjonującą odpowiedzią staje się: "Tak, kocham cię
tak bardzo, że mógłbym cię zjeść! Moja miłość do ciebie
jest identyczna z mą miłością własną. Kocham cię z czystego
samolubstwa". Nikt nie chce być kochanym z poczucia obowiązku.
Będę więc szczery.
"Tak, pożądam cię z czystego samolubstwa i kocham cię
ponieważ sprawiasz, że czuję się cudownie - przynajmniej w tej
chwili". Lecz teraz zastanawiam się, czy owa szczerość nie
przed nią, że jestem kimś lepszym - inaczej niż inni, którzy mówią,
że kochają ją dla niej samej. Dostrzegam, że zawsze istnieje
pewien fałsz w byciu szczerym, tak jakbym mógł powiedzieć
otwarcie: "Moje wyznanie jest kłamstwem". Istnieje pewna
nieszczerość w każdej próbie samookreślenia. Kłopot w tym, że
nie widzę tyłu, a tym bardziej środka swej własnej głowy. Nie
mogę być uczciwy ponieważ nie wiem w pełni kim jestem. Ma świadomość
wypływa z centrum, którego nie jestem w stanie dostrzec - i tu
jest pies pogrzebany.
Najmniejszą niepodzielną
jednostką życia jest coś, co nazwę Eenie-Weenie - są to
ruchliwe, małe nukleony próbujące bezskutecznie uprawiać miłość
same ze sobą. Cała bajeczna zawiłość roślinnego i zwierzęcego
świata, jak również ludzkiej cywilizacji, jest tylko ogromnym
zbiorem tych Eenie-Weenie próbujących stworzyć inne Eenie-Weenie.
Kocham samego siebie, lecz nie mogę siebie odnaleźć, nie ukrywając
się jednocześnie. Jak gdybym gonił własny ogon. Czy ameba nie
dzieli się na dwoje próbując rozwiązać ten problem?
Próbuję sięgnąć głębiej,
rozpoznaję siebie? Zawsze, jak się wydaje, jako coś osobnego, coś
obcego. Oglądany krajobraz reprezentuje również mój stan wewnętrzny,
stan neuronów w mej głowie. Kamień, który trzymam w ręku,
postrzegam jako oplatające go palce. I nic nie jest bardziej mi
obce nad moje ciało - odczucie pulsu, oko patrzące w lustro,
szokująca świadomość, że "ja" jest czymś istniejącym
w zewnętrznym świecie. Nie ma w istocie sposobu, by oddzielić
siebie od innego, miłość własną od miłości innego. Cała
wiedza o sobie jest wiedzą o innym i cała wiedza o innym jest
wiedzą o sobie. Widzę teraz, że ja i inny, znajomy i obcy, wewnętrzny
i zewnętrzny, przewidywalny i nieprzewidywalny implikują się
wzajemnie. Jedno z nich poszukuje, podczas gdy inne się ukrywa i im
bardziej jestem świadom ich wzajemnego związku, tym wyraźniej
widzę je jako całość. Nawiązuję intymny kontakt ze wszystkim,
co wydaje się obce. We wszystkim co obce, groźne, straszne,
niezrozumiałe i dalekie rozpoznaję siebie. Jest to wciąż moje
"ja", które znajduję, gdy sięgam pamięcią daleko,
daleko wstecz - bynajmniej nie moje empiryczne ego wczorajszego
dnia, nie moja pozorna osobowość.
Owo "ja", które
zaczynam rozpoznawać, zapomniane, lecz teraz znane mi lepiej niż
cokolwiek innego, sięga daleko poza me dzieciństwo, poza czas, gdy
dorośli oszukiwali mnie, próbując wmówić mi, że jestem kimś
innym, kiedy, ponieważ byli więksi i silniejsi, mogli zarażać
mnie swymi wyimaginowanymi obawami, wprawiać w zakłopotanie i onieśmielać,
prowadząc swą skomplikowaną grę, której zasad jeszcze wtedy nie
znałem. (Sadyzm nauczyciela tłumaczył jej zasady w ten sposób,
że dowodził jego wyższości w grze). Przed tym wszystkim, daleko
poza czasem, gdy byłem embrionem w łonie matki, majaczy postać
tak-zawsze-znajomego obcego, który jest wszystkim tylko nie mną, i
którego rozpoznaję z radością nieporównywalnie większą niż
ta, którą odczuwają kochankowie spotykając się po wiekach rozłąki,
jako moje prawdziwe "ja". To ten stary dobry sukinkot, który
wplątał mnie w całą tę grę.
Jednocześnie wszystko wokół
nabiera posmaku trwania od zawsze, raz zapomnianego, teraz
przypomnianego. Jesteśmy w ogrodzie otoczonym ze wszystkich stron
wzgórzami, pełnym fuksji i kolibrów, w dolinie otwartej na ocean,
gdzie mewy znajdują schronienie przed sztormem. Gdzieś pośrodku
dwudziestego stulecia, letnim popołudniem siedzimy na tarasie, przy
stole, jedząc ciemny domowy chleb i popijając białe wino. A
jednak wydaje mi się, że jesteśmy tam od zawsze, ludzie mnie
otaczający nie są już banalnymi i dokuczliwymi małymi osobowościami,
pozbawieni zostali imion, adresów, numerów polis ubezpieczeniowych
i dat zgonów.
Objawiają się raczej jako nieśmiertelne archetypy,
nie tracąc jednak swego człowieczeństwa. Ich, tak różne
charaktery, zdają się, podobnie jak głos księdza, posiadać
historyczny wymiar, lecz są jednocześnie niepowtarzalne i wieczne,
są mężczyznami i kobietami lecz także bogami i boginiami. Jako,
że staliśmy się bezczasowi, mamy okazję dobrze się sobie
przyjrzeć. Nasza ludzka forma staje się niezmiernie cenna i, jakby
na podkreślenie tego, nasze oczy zamieniają się w klejnoty, włosy
w złotą przędzę, a ciało w delikatną kość słoniową.
Istnieje pomiędzy nami coś na kształt eucharystycznej miłości i
bezwarunkowej wzajemnej akceptacji.
Ella, która sprawuje
pieczę nad ogrodem, jest dobroczynną Circe - czarodziejką, córką
księżyca, przyjaciółką kotów i węży, zielarką i
uzdrowicielką - posiadaczką ślicznie pomarszczonej, najmłodziej
wyglądającej starej twarzy jaką kiedykolwiek widziano, jej
srebrn-oczarne włosy falują ogniście. Robert jest manifestacją
Pana, lecz Pana byków, nie ropuch, z kędziorami sterczącymi na
podobieństwo rogów - muskularna inkarnacja wybujałej wesołości.
Beryl, jego żona, jest przybyłą z lasu nimfą, rusałką z rozkołysanymi
włosami i roztańczonym ciałem, które zdawało się nagie nawet
gdy była ubrana. Ona to upiekła chleb, który jemy i który
smakuje jak Prawdziwy Chleb, bez porównania lepiej niż babcine
wypieki. Oto mamy i Mary, ukochaną w zwyczajnym, szarym świecie,
lecz w tym jest ona światłem i złotem wcielonym, córką słońca,
o oczach jak wieczorne niebo - stworzeniem w każdym wieku:
dzieckiem, podlotkiem, panną, matroną, starowiną i zwłokami -
zawsze tak samo kochaną.
Próbuję oddać słowami
numinalny i archetypowy charakter tych postaci. Stały się one tak
mi bliskie, jakbym znał je od wieków lub raczej jakbym rozpoznawał
w nich dawno niewidzianych przyjaciół, pochodzących z początków
czasu, z krainy poprzedzającej wszystkie światy. Jest to związane
z rozpoznaniem mej własnej starożytnej tożsamości, o wiele
starszej niż ślepe podrygi Eenie-Weenie, jakby najdoskonalsza
forma jaką może przybrać świadomość istniała w jakiś sposób
już u prapoczątków rzeczy. Spoglądamy na siebie ze zrozumieniem,
z uczuciem, że znaliśmy się w odległej, skrywającej coś przeszłości
- coś milczącego, straszliwego, niewyrażalnego - fakt, że, spoglądając
w poprzek czasu, jesteśmy i zawsze byliśmy jednym. Odkrywamy oto
zdumiewający spisek uknuty przez mistrza iluzji, mocą którego
wydajemy się być odrębni.
Szok rozpoznania. We
wszystkim co inne, obce, dalekie - uciekających galaktykach,
tajemnicy śmierci, terrorze choroby i szaleństwa, wyobcowaniu, mrożącym
krew w żyłach świecie morskich potworów i pająków, przyprawiającym
o mdłości labiryncie mej jaźni - pośród tego wszystkiego
skradam się ku sobie, by nagle wrzasnąć "Hoo!". Straszę
sam siebie do utraty zmysłów i nie zdaję sobie z tego sprawy.
Znalazłem się w labiryncie i nie wiem, gdzie jest wyjście. Nie
wiem również, gdzie jestem, gdyż zgubiłem plan skomplikowanego i
powikłanego systemu korytarzy, w którym rozgrywa się ta gra w
chowanego. (Byłby ten labirynt drogą, którą przeszedłem, gdy
formowały się zwoje mego mózgu?). Lecz teraz zasada działania
labiryntu jest jasna.
Jest to mechanizm, który sprawia, że rzecz
zwraca się ku sobie, jak ku czemuś obcemu, w dodatku na wiele różnych
sposobów, tworzących oszałamiającą mozaikę. Rzecz w tym, że
dualności i opozycje nie są rozłączne, lecz spolaryzowane: nie
spotykają się i konfrontują lecz są odpryskami wspólnego środka.
Zwykłe myślenie nie uwzględnia polaryzacji i względności
ponieważ posiłkuje się rozgraniczającymi terminami lub skrajnościami
czy biegunami, pomijając to co jest między nimi zawarte. Różnica
między przodem a tyłem, byciem i nie byciem, ukrywa ich jedność
i obustronność.
cdn...