
Stoimy właśnie na skraju przepaści, z której albo spadniemy, runiemy
w dół niczym ogromne, ciężkie głazy, albo z której rzucając się
wniesiemy się w górę niczym lekkie, gotowe do lotu ptaki. Do nas
należy decyzja, czy uleczymy swoje skrzydła, by móc rozwinąć je do
lotu, czy też udawać będziemy, że wszystko przecież jest w porządku.

Rozmawiam nieraz z ludźmi, zwykle znając moje zainteresowania sami
w końcu rozpoczynają rozmowę, sami pytają, nie mam nic przeciwko.
Niestety na pytaniach zwykle się kończy i zawsze uważają, że mają
lepsze argumenty i stanowisko. Po co w takim razie pytają skoro nie
słuchają? Chyba w obronie własnej iluzji starają się przekonać
samych siebie o prawdziwości swoich stwierdzeń. Tylko czemu to ma
służyć? Zachowują się jak dzieci, którym ktoś właśnie uświadamia, że
święty Mikołaj nie wchodzi przez komin, nie jeździ saniami po niebie
i nie odbiera listów spod poduszki. Nie powinno być im aż tak trudno
z zaakceptowaniem rzeczywistości, przecież nie są już dziećmi.

Umiemy stawać w obronie swoich praw, które należą nam się zgodnie z
konstytucją,
z przepisami, ustawami, walczymy o to co należy się nam od ludzi, od
państwa. Przestaliśmy jednak walczyć o to co najważniejsze, o nasze
prawdy, o naszą miłość, o naszą przynależność do źródła.
Pozwoliliśmy sobie zapomnieć o kimś, kto o nas nie zapomniał nigdy.
Mało tego potrafimy wyrzucać mu i nawtykać, że to Jego wina, że to
On zapomniał:
"Boże, gdzie
jesteś!
Znów o mnie zapomniałeś!?
Dlaczego mnie opuściłeś?!"

Jak to się dzieje, że nie zauważamy wokół siebie tego, co Bóg
próbuje nam pokazać, że nie czujemy Jego obecności i nie słyszymy
głosu? Jak to możliwe, że nagle staliśmy się głusi na harmonijne
dźwięki, ślepi na piękno, nieczuli na miłość, a otwarci na
wulgaryzmy, przemoc, tragedie i nienawiść?

Zaczęłam
zauważać różnice między życiem realnym, a tym telewizyjnym. Zaczęłam
też jednak zauważać coś innego - rozbieżności, ukierunkowanie,
monotematyczność w mediach.
To co mnie interesowało nie pojawiało się nigdy na ekranach
telewizora, to czego byłam ciekawa nie było nigdy poruszane. A czyż
oczekiwałam od nich wiele? Dlaczego -
pytałam siebie - nie pokazują szczęścia, radości, tego co piękne,
tego co pomogło, uratowało, dało życie, miłość, przebaczenie?
Dlaczego tylko śmierć, choroby,
nieszczęścia, upadki, łzy? Czy ludzkość stworzona została tylko do
cierpienia?
A jeśli nawet, czy cierpienie to do niczego nie prowadzi?

Po śmierci papieża Jana Pawła II byliśmy świadkami różnych zachowań
ludzi.
Zachowań i słów przepełnionych miłością, nadzieją, oczekiwaniem na
zmiany.
Jakże błogo słuchało się wiadomości w których ludzie jakby to było
zupełnie naturalne,
byli dla siebie mili, serdeczni, uczciwi. Jakże wspaniale patrzyło
się na to jak skłóceni
podają sobie ręce. Nawet silnie rywalizujące drużyny piłkarskie
wtedy ku czci Ojca
świętego podały sobie dłoń. Wszystko działało, jeden dzień, u
niektórych tydzień,
potem przestało być ważne. Wielkie hasła - pokolenie JPII, miłość,
nawrócenie, przebaczenie, zgoda. Wszystko to rozmyło się niczym
plama na szybie. I co
zostało nam z tych dni? Jakieś wnioski? Jakieś plany? Może jakieś
zmiany?

Wiem, że większość tych zachowań nie była na pokaz. Wiem, że z serc
tych wszystkich ludzi płynęła miłość, która była w stanie ochronić
nas - ludzi,
przed masowym zobojętnieniem, przed nienawiścią, przed działaniem
złego.
Cóż jednak, skoro wszystko skończyło się szybciej niż byliśmy gotowi
się tego spodziewać.
I co? Wszystko w porządku tak? Jesteśmy super!? Uczciliśmy śmierć
papieża, wspaniałego, naj ... i w ogóle. Oddaliśmy mu cześć i
pokazaliśmy jak ważne były i są dla nas jego słowa
i jego nauki. Wybaczcie. Ale wynika z tego, że nikt poza nami samymi
nie jest dla nas ważny, że nic poza czubkiem nosa nie widzimy i nie
mamy odwagi KOCHAĆ! Tchórze!
Mówiąc my mam na myśli ogół ludzkość i jeśli ktoś poczuje się w
jakiś sposób urażony,
to niech pamięta czemu to służy... "UT UNUM SINT" - Abyśmy Byli Jedno!

Czy możliwe w świetle tego, że kochamy naprawdę naszego papieża?
Czy możliwe, że kochaliśmy, kochamy świętych? Wreszcie czy naprawdę
kochamy Jezusa Chrystusa, Matkę Boską i samego Boga?
"Miłość nigdy
nie ustaje"

Jak jest więc z nami? Co stało się z nami i naszą miłością?
"Miłujcie się
wzajemnie, jak Ja Was umiłowałem"

Jak długo zajmie nam jeszcze zrozumienie istoty tego dzieła? Jak
długo będziemy walczyć sami ze sobą wmawiając sobie, że miłość jest
słabością? Miłość jest potęgą, nieskończoną, wieczną, nieogarnięta
myślą, nie zrozumiałą. Miłość jest i była i będzie. Ona w nas i
wokół nas. Miłość przysięgamy, ją ponoć czujemy, gdy serce
ofiarujemy drugiemu człowiekowi.
Ale czy z miłości - pytam - tacy się stajemy? Zarozumiali, zbyt pewni
siebie, zapatrzeni, nie czuli, na kochanie jakby zupełnie nie
gotowi? |